+++
20100511
Na koniec : Najbardziej nieprawdopodobna wersja katastrofy samolotu 101.
czyli :
Kłamstwo wiarygodniejsze niż prawda.
Hipoteza zakładająca , że w Smoleńsku nie było samolotu
prezydenckiego Nr 101, a w TV widzieliśmy jedynie samolot bliźniak nie
przestała być aktualna. Przeciwnie, wydarzenia jakimi jesteśmy świadkami po
opublikowaniu tego przypuszczenia -co miało miejsce 16 kwietnia – dodały jedynie
nowych argumentów na korzyść hipotezy samolotu dublera.
Chodzi tu o dwa fakty szeroko rozpowszechnione w mediach, które swymi skutkami
maja odwrócić
uwagę od spostrzeżeń świadków miejsca katastrofy, z których jasno wynikało , że
ciał ofiar nikt nie widział w Smoleńsku.
Fakt pierwszy, publikacja bardzo krótkiego filmu w YOUTUBE, w którym to widać i
słychać coś
co wskazuje na likwidacje ocalałych rozbitków samolotu 101. Fakt drugi to
skandal związany z
plądrowaniem rzekomego miejsca katastrofy z rzeczy osobistych ofiar a nawet
wygrzebywanie szczątków ciał. Jest to bardzo dziwny zbieg okoliczności.
Jest zastanawiające to, czy te dwa fakty nie są reakcja na słabość oszustwa
smoleńskiego? Spontanicznie ujawnionego w TVP na miejscu w Smoleńsku w
kilkadziesiąt minut po rozbiciu samolotu o polskich znakach lotniczych.
Musi być oczywiste to, że te dwa w/w zdarzenia medialne mają dać „wrażenie”
oczywistości rozbicia się samolotu 101 na lotnisku w smoleńsku.
Film - przypadkowo zrobiony telefonem komórkowym - , który ukazuje „sugeruje”
likwidacje osób, które katastrofę przeżyły. Według sugestii audio
wizualnych przekazanych przez to nagranie, rozbitkowie wychodzą z wraku
samolotu, a tam czekają na nich oprawcy. Rozpoczyna się wymiana ognia i po 1
minucie wszystko jest gotowe – ci co przeżyli – rozbitkowie - zostali
zlikwidowani w 100 procentach , a widzą to miliony internautów.
Pozostaje pytanie: dlaczego zatem przeżył sam autor tego filmu? Jak to możliwe,
że uszedł z życiem? Czy nie po to aby zainstalować film na internecie? Nie ma w
filmie niczego
co jest jakimkolwiek dowodem przestępstwa. Mimo to skorumpowana prokuratura
gorliwie bada jego zawartość. To podczas kiedy, ani Wiszniewskiego ani Bahra
nikt nie wzywa na przesłuchanie. Naoczni świadkowie miejsca masowej zbrodni
- Wiśniewski i Bahr - leżą poza zakresem zainteresowań polskiego prawa.
Film ten jest nadzwyczaj udanym przykładem manipulacji zbiorowej. Internauci
całymi
milionami budują w swych świadomościach przekonanie , że na pokładzie samolotu
byli jednak
ludzie. Czyli jest to zbiorowe odwrócenie uwagi od spostrzeżeń
Wiśniewskiego, Bahra oraz innych świadczące o tym, że ciał tam
nie było. Nie był to zatem samolot 101.
Przypuszczalnie – tak jak to bywa - sprawcy zbrodni dużo chętniej przyjmą
na siebie ciężkie podejrzenia - a fałszywe, aniżeli pozwolą odsłonić słabe nawet
poszlaki, które mogą naprowadzić na prawidłowy trop. Trop , który mógłby okazać
prawdę o tym zamachu.
Sam film mógłby jednak być – paradoksalnie - dowodem na prawdziwość hipotezy „samolotu
bliźniaka”. Otóż o słuszności hipotezy bliźniaka świadczyć miałby ten krótki
fragment likwidacji tych którzy przeżyli. Oprawcy musieliby wiedzieć , że na
pokładzie miało znajdować się jedynie parę osób, a nie dziewięćdziesiąt sześć. W
ciągu tych kilkunastu sekund osoby te zostały odnalezione i zlikwidowane.
Gdyby miał to być prawdziwy samolot prezydenta musiałby być tam i załoga i
cała delegacja . Wyszukiwanie i dobijanie 96 osób musiałoby zająć jakieś dobre
30 minut a nie 20 sekund.
Drugim szachrajstwem mającym uśpić czujność analityków wydarzeń jest farsa
odnajdywania
przedmiotów osobistych należących do ofiar katastrofy. Kiedy już „wszytko
zostało znalezione i zabezpieczone” nagle w 3 tygodniu po katastrofie na jego
sugerowanym miejscu tragedii odnajdują się przedmioty osobiste ofiar. Portfele,
telefony i pieniądze o dużych wartościach.
A przecież teren był tak dokładnie zbadany, ziemia przekopana na jeden
metr w głąb!
Zamachowcy tak bardzo zapatrzyli się w oszustwa WTC – 11 września - że i w
Smoleńsku, tak jak w Nowym Yorku odnalazł się paszport osoby mającej znajdować
się na pokładzie. Przypomnijmy, w WTC w wielkim ogniu, stopiła się nawet stal
ale paszport rzekomego dowódcy porywaczy nie spłonął. W Smoleńsku tak samo.
Mówią, że ciał nie widzieli, a tu patrz, nawet paszport się znalazł!
Otwarcie miejsca katastrofy dla poszukiwaczy nie jest przypadkowe. Poszukiwacze
chodzą tam i grzebią, dzięki temu , że znajdują tam nawet pieniądze
motywacja grabieży jest podtrzymywana.
Nagłaśnianie tych aktów sprawia, że problem pytań nt. Braku ciał w samolocie
bliźniaku utonie w morzu faktów na temat grabienia przedmiotów osobistych
rozbitków. Bo skoro są rzeczy osobiste to musieli być i pasażerowie. Brak
kontroli nad tym miejscem nie jest przypadkowy. Bo gdyby tak było to ta – kiedy
indziej - żenująca sprawa byłaby natychmiast zatuszowana a teren byłby
natychmiast szczelnie odizolowany. Problem plądrowania tego miejsca
jeszcze długo pozostanie na łamach prasy. Lekcja ta musi być utrwalona w
świadomości ogółu.
Jak jednak hipoteza samolotu bliźniaka wpisuje się w przebieg zamachu?
O ile jest bardzo prawdopodobne to, że zarówno załoga jak i inni na pokładzie
zostali odurzeni lub zabici gazem bojowym w trakcie lotu, to pozostaje pytanie
czy zamachowcy byli na pokładzie , czy też nie. Nie można też wykluczyć tego,
że w samolocie 101 utworzono tzw. kocioł. Ci wszyscy, którzy wchodzili kolejno
na pokład byli natychmiast mordowani a ich ciała układane wgłębi kabiny.
Tej ewentualności nie można wykluczyć z dwóch powodów: Faktu spóźnienia pary
prezydenckiej
na lotnisko oraz wyjątkowego przypadku braku kamer telewizyjnych jakie zawsze
były podczas wchodzenia prezydenta na pokład samolotu. Lech Kaczyński mógł
być już zabity w pałacu prezydenckim i to łącznie z oficerami BOR. Metoda ta
choć klasyczna jest trudniejsza do wykonania niż metoda gazu bojowego, która to
jak się przypuszcza jest często stosowana przy porywaniu samolotów pasażerskich,
a które są przerabiane na katastrofy.
Weźmy to po kolei. Zaatakowanie załogi oraz pasażerów samolotu pasażerskiego
gazem jest nad wyraz proste. Jak wiadomo samolot taki lecąc na wysokości
3000-9000 metrów musi mieć
- wg przepisów lotów - własna instalacje tlenową. Jednakże wpuszczenie gazu do
samolotu – droga wentylacji ogólnej niosłoby ze sobą problem
nierównomiernego rozejścia się tej substancji w samolocie jako całości, co mogło
być zauważone przez potencjalne ofiary. Poza tym wstępna manipulacja taką
instalacją mogłaby być wykryta przez serwis naziemny w Warszawie.
Najlepszym rozwiązaniem jest tu posłużenie się system masek tlenowych, które są
na wyposażeniu każdego takiego samolotu. Maski takie same wypadną na głowami
pasażerów i co ważne pilotów, kiedy tylko pojawi się jakikolwiek alarm na
pokładzie. Tym alarmem może być; pożar, dekompresja kabiny, inne podobne
problemy.
Procedura jest taka: natychmiast po alarmie wypadają maski, pilot oznajmia powód,
zachęca wszystkich do założenia masek na twarze. Kapitan tak jak inni zakłada
też i swoją maskę, aby oddychać tą droga. Procedura nakazuje kapitanowi
równoczesne załączenie AUTOPILOTA .
I to w zasadzie wszystko. Załoga wdycha gaz , którym jest odurzona lub zabita.
Zamachowcy drogą zdalną przejmują rozmowy rutynowe z ew. Wieżami kontrolnymi lub
podobne. Wieże rozmawiając z porywaczami są przekonane , że mają bieżącą
łączność z załogą.
Jeżeli samolot nie musi lądować bez katastrofy na ziemi, to fizyczna
obecność zamachowców na pokładzie jest zbędna. Trudność pojawia się o ile
samolot jest mało nowoczesny , a potrzeba sprowadzić go na ziemie bez
kolizji. Tu–154 był takim samolotem , który pod tym względem mało nadawał się do
takiego zdalnie sterowanego lądowania. A samolot 101 wylądował bez szwanku – to
niemal pewne.
Należy zatem założyć, że zamachowcy musieli być na pokładzie.
Fakty mówiące o tym, że;
-nie było kamer TV w chwili kiedy prezydent Kaczyński wsiadał do samolotu,
-nie można było otrzymać informacji z lotniska w Warszawie co ilości osób na
pokładzie
-niejasność co do powodów spóźnienia pary prezydenckiej na lotnisku
wskazują na to, zamachowcy na samolotu TU-154 nr 101, musieli wsiąść na jego
pokład
już w Warszawie.
Jeżeli tak, to był wśród nich porywacz pilot , który przejął stery od
nieprzytomnych lub martwych pilotów prezydenta L. Kaczyńskiego. Z chwila
zameldowania do centrum dowodzenia , że samolot 101 został przejęty, nastąpił
moment wprowadzenia do akcji „samolotu bliźniaka”. Bliźniak został podłączony
ruchu jako samolot 101, podczas kiedy samolot prezydenta leciał w głąb Rosji.
To właśnie bliźniak krążył nad lotniskiem w Smoleńsku z załoga lub na
autopilocie. To z tym pilotem lub zamachowcem podszywającym się pod pilota – już
tu samolotu bliźniaka - rozmawiała wieża w Smoleńsku. Rosyjski kontroler nie
kłamał. Kontroler mógł rozmawiać z fałszywym pilotem, który -możliwe - siedział
w samolocie dowodzenia zamachem. Taki samolot był zauważony nad Smoleńskiem –
był to przypuszczalnie rozpoznany Antonow. To z tego powodu kontroler prawdziwie
powiedział, że pilot Tupolewa miał problemy z językiem, dokładnie: z
liczbami. Pilot w bliźniaku lub podający się za pilota zamachowiec w Antonowie
mógł rzeczywiście błędnie dyskutować – problem wysokości co nie uszło uwadze
wieży. A mogło to być jedynie udawanie problemów językowych – jako
konieczność grania na czas.
Kiedy bliźniak – lecąc na autopilocie - znalazł się we właściwym punkcie –
został osadzony na ziemi. Odbyło się to poprzez detonacje ładunku wybuchowego w
skrzydle. Skrzydło zostało ucięte i tym sposobem osiągnięto precyzyjne miejsce
rozbicia samolotu bliźniaka.
Popełniano jednak błąd lub nastąpiły inne okoliczności niż te które przewidywano.
Samolot ten nie miała paliwa w ilości należnej do wkalkulowanego wybuchu.
Skutkiem czego zniszczono by ślady manipulacji a przede wszystkim ukryto
by fakt braku ofiar na pokładzie. Wszystko miało spłonąć. W popiołach
ukryto by fakty; braku ciał oraz ogromnego (nietypowego) zniszczenia konstrukcji
samolotu. Brak pożaru sprawił, że opóźniono alarm. To tu i dlatego powstał
problem braku określenia czasu rozbicia bliźniaka. Nie było też już czasu na
przeredagowanie komunikatu władz Smoleńska: Wszyscy zginęli a duża ilość
ciał jest całkowicie zwęglona – tak ogłoszono. Możliwe, że samolot
miał lecieć bez paliwa ale miał zapalić się na ziemi od nafty, którą wstępnie
rozlano na miejscu zaplanowanego wypadku. Było jednak coś co nie zagrało,
rozlane paliwo nie wywołało pożaru i samolot nie spłonął.
Należy uważnie zwrócić uwagę na to co ukazują filmy ze scenami gaszenia pożaru.
Otóż widać tam palącą się ziemie, a nie palący się samolot. Wrak samolotu
nie ma śladu płomieni! Pierwsze co powinno się zapalić to opony kół podwozia.
Koła te znajdowały się w najbliższej bliskości rozszarpanego zbiornika i powinny
spłonąć, pozostały jednak nietknięte.
Filmy wideo pokazują zaś coś odwrotnego niż zwykle: płonie ziemia ale nie
samolot.
Oznacza to, że podkład był polany paliwem i to podkład płonie ale słabym
płomieniem, coś zawiodło.
Co zaś stało się z samolotem 101 i 96 osobami na pokładzie? Samolot ten osadzono
na ziemi
gdzieś na tajnym lotnisku lub nawet doraźnie utwardzonym terenie, ważne aby nie
było świadków. Okolice bardziej na wschód. Było to daleko od Smoleńska.
Fakt ten wyszedł na jaw, kiedy Jarosław uparł się aby ciało Lecha Kaczyńskiego
zabrać natychmiast do Polski. Ciało należało najpierw przewieźć do Smoleńska.
Samolot 101 lecąc z prędkością 800-900 km/h mógł osiągnąć dość daleką odległość,
która sprawiła ten właśnie kłopot. Wymagań Jarosława Kaczyńskiego nie wzięto
tego pod uwagę przy planowaniu. Ciało Lecha trzeba było specjalnie przerzucić do
Smoleńska. Siły operacyjne w takich sytuacjach posługują się helikopterami .
Prędkość lotu helikoptera jest 4 razy niższa niż Tu1-54. Oznacza to , że
transport taką drogą też może być 4 razy dłuższy. I to było powodem , że
samochód z Jarosławem Kaczyńskim był wstrzymywany w drodze do Smoleńska, gdzie
miał zidentyfikować zwłoki Lecha.
Jest niemal pewne, że samolot 101 nigdzie nie rozbił się. Świadczyć musi o tym
stan zwłok Lecha Kaczyńskiego. Zwłoki te szybko „znaleziono”, zidentyfikowano i
dostarczono do Smoleńska. Świadczy to o tym, że nie był to losowy przypadek
zmiażdżenia ciała w trakcie uderzenia samolotu o ziemię. Miejsce prezydenta było
przy kabinach pilotów. Stan zwłok byłby podobny do innych
z tego samego miejsca w kadłubie Tupolewa. Pilotów nie znaleziono, ciało żony
prezydenta było
trudne i do odnalezienia i do identyfikacji.
Bez wątpienia 96 zostało zamordowanych. Nie wiadomo jaka była to śmierć, może
wszyscy byli martwi już w Warszawie. Może kapitan nie dotknął nawet steru
samolotu. Czy ginęli od kuli w głowę, czy od trucizny? Można przypuszczać, że
ciała ofiar celowo masakrowano to granicy
nierozpoznawalności, a to ze względu na obawę związana z ew. sekcja zwłok.
Oględziny ciała
mogą ujawnić to czy ciało zostało zmasakrowane u osoby żyjącej, czy też po
zgonie. Ustalenie
tego momentu mogło poważnie obnażyć kulisy zamachu.
Istotne jest to, że w Smoleńsku rozbił się bliźniak, nie było tam ciał, samolot
ten nie spalił się tak jak zaplanowano, skutkiem czego pozostały dowody
poszarpanych blach pokrycia co świadczy wyraźnie o podłożonym ładunku
detonacyjnym.
Czarne skrzynki nie świadczą zaś o czymkolwiek. Towarzysze napiszą cały zapis na
nowo. Jeżeli zapisy skrzynek mogłyby coś okazać to nic innego jak tylko
kolejna fuszerkę fałszerzy i zbrodniarzy. Tak jak po partacku rozbili samolot
bliźniak - nie potrafili go spalić na miejscu, tak mogą też coś pomylić w
nowo tworzonym zapisie. Towarzysze nad Wisła pomogą towarzyszom
w Moskwie zatuszować ew. uchybienia. A są także towarzysze w szerokim świecie,
ci też pomogą.
Należy mieć świadomość co do tego , że zamach nie był robotą ani jednej osoby
ani jednego państwa. Zamach ten jest rezultatem zmowy międzynarodowej –
przypuszczalnie nowej Jałty. O ile inicjatywa , inspiracja lub doraźne korzyści
mogły przeważać w jedną lub drugą stronę to jednak nikt nie robił tego na własna
rękę.
KC100511
+++